elaborat na temat prywatnej mleczarni
jedna z historii na przekór wszelkim eufeministycznym opowieściom o macierzyństwie. nie zaliczam się do grupy matek na tzw laktohaju, nie wyobrażam sobie również siebie bez obciny wystawiającej cycek w miejscu publicznym, a okres karmienia wspominam jako ostry fajt – świętą wojnę z położnymi, zastępem gadających głów, ssającym i samą sobą.
jeszcze w ciąży, postanowiłam że będę karmić pół roku i prawdę mówiąc ta myśl pozwoliła mi przetrwać kilka mocnych kryzysów, a kolorowo nie było już od samego początku. wraz ze szpitalną traumą, do samego końca towarzyszyły nam silikonowe kapturki, bez których młody strzelał focha. kilka razy w ciągu sześciu miesięcy musiałam też znosić sentymentalny lament za oddziałową butlą. od czwartego miesiąca zaczęłam oswajać oseska z nowościami. najpierw bezglutenowe kaszki, stopniowo warzywa i powoli mięso. ze wszystkim ostrożnie, powoli, bo był atopowcem. nie udało mi sie jednak dokończyć procederu w modelowy sposób, ponieważ sam Anton zbojkotował mamine jedzenie. Przez cały ten balonowy okres rozpływałam się w marzeniach jak to będzie miło odzyskać swoje ciało a tu.. pfffff pstryk w nos. nie powiem – ubodło.
strumień świadomości dopadł bezszelestnie.. oto właśnie zakończył się etap projektów z dedlajnem, a w jego miejsce wkrada się never ending story. w życiu nie pomyślałabym, że będę skłonna do takiej nostalgii za czymś co nieraz wydawało mi się hardkorem. przeszyło mnie poczucie bycia niepotrzebną, odrzuconą, wrażenie że już nie jestem wyjątkowa… chwilę się porozczulałam i postanowiłam… pomyśleć o tym jutro 😉